Wywiad na dziesięciolecie
Grzegorz Miecugow - dziennikarz, prezenter, redaktor. Przez lata związany z Programem III Polskiego Radia i Telewizją Polską. W 1997 roku przeszedł do TVN, gdzie przez kilka lat wydawał i prowadził "Fakty". W 2001 roku poprowadził pierwszą polską edycję reality-show "Big Brother". Jeden z twórców TVN24. W pierwszych latach działalności kanału informacyjnego był nie tylko prowadzącym, ale także szefem wydawców, później także zastępcą dyrektora programowego. Od 2005 roku prowadzi "Szkło kontaktowe", jeden z najchętniej oglądanych programów stacji. Jest dyrektorem Działu publicystyki TVN24. Dziś, z perspektywy dekady ocenia zmiany w TVN24 i ze spokojem patrzy w przyszłość.
Gościem serwisu tvnmaniak.pl jest dziennikarz, wydawca, redaktor, prowadzący, niekiedy człowiek od zadań specjalnych, autor książek, felietonista, Król w spektaklu "Kopciuszek". Trochę tych ról ma Pan na swoim koncie.
- Mam nadzieję, że to nie ostania rola, że pojawią się wyzwania zaskakujące także dla mnie.
Był Pan z widzami w ważnych momentach: 11 września, katastrofa smoleńska, to podczas Pańskiego dyżuru nadeszła wiadomość o śmierci Jana Pawła II, to Pan poinformował na antenie o odejściu Marcina Pawłowskiego. Z okazji wyborów, zmian rządów to Pan rozmawiał z najważniejszymi politykami. Dlaczego Pan?
- Na początku to było tak, że nie miał kto prowadzić. Pamiętam, że jak startowaliśmy, to drugiego czy trzeciego dnia już nam się wszystko zatkało i nie można było niczego wyemitować na antenę, tylko program na żywo ze studia. Brałem kolegów, rozmawialiśmy np. z Kubą Poradą, pytałem: "Kuba skąd pochodzisz?" itd. i czekaliśmy aż ktoś naprawi to "zatkanie". Teraz już tak nie jest. Mnóstwo kolegów daje sobie radę na antenie. Ja z kolei ciągle jestem takim Jokerem w sytuacjach..
Nadzwyczajnych.
- Jak katastrofa smoleńska. Wtedy rozmawiam z widzami przez telefon, bo do tego trzeba też mieć pewnie spokój wewnętrzny i doświadczenie. Ale teraz mam już komfort taki, że jak zachoruję, to się nic nie stanie.
Który z dyżurów był najtrudniejszy?
- Chyba World Trade Center. Miałem wtedy poczucie jakiegoś końca świata, tzn. wiedziałem, że dzieje się coś najważniejszego nie tylko w moim dorosłym, dziennikarskim życiu, ale w ogóle. Coś takiego, co kończy pewną epokę, a zaczyna drugą. To był tak naprawdę początek XXI wieku. Ja to czułem i miałem świadomość, że stało się coś strasznego, nieodwracalnie strasznego.
- Z kolei śmierć Jana Pawła II nie była zaskoczeniem. Papież przygotowywał nas, było wiadomo, że kiedyś to nastąpi. Natomiast WTC było kompletnym zaskoczeniem, podobnym zaskoczeniem była katastrofa smoleńska.
Czy jest coś, co dziś, z perspektywy czasu, zrobiłby Pan inaczej?
- Raczej nie. Często zastanawiam się nad takim problemem, który najbardziej ostatnio chyba lubię z tego co robię, czyli "Inny punkt widzenia" to to, że bardzo dużo zależy od pierwszego pytania. Mogę sobie wyrzucać, że dużo ciekawsza byłaby rozmowa gdyby pytanie... To jest jeden na jednego, tam nie ma montażu.
Ale też nikt Pana nie pogania.
- Tak, tylko prawda jest taka, że rozmowa może skręcić w różnych kierunkach w zależności od obydwu rozmówców. I często jak wracam do jakiejś rozmowy, czy jak myślę o niej świeżo po nagraniu, to mówię "zrobiłeś błąd człowieku, bo niepotrzebnie ruszyłeś ten wątek i nie zdążyłeś pociągnąć wątku, który na końcu okazał się być najciekawszym". To są tego typu rozterki, ale wyrzuty, że prowadzę coś na żywo i poszło coś nie tak - nie.
Mówi się, że sukces ma wielu ojców. Czuje się Pan jednym z ojców dziesięciolatki?
- Tak, zdecydowanie i to w wielu wymiarach, dlatego że po pierwsze na samym początku byłem szefem wydawców, szefem redaktorów. Bardzo wielu ludzi, którzy wtedy stawiali pierwsze kroki, dzisiaj są dla naszej firmy kluczowymi pracownikami. Michał Samul, który był wydawcą wziętym z pewnymi oporami naszych przełożonych, bo był bardzo młody, dziś jest jednym z rozdających karty w TVN24. Jest paru - wówczas - redaktorów, którzy dziś są producentami, wydawcami. Jest nasz korespondent w Brukseli, który podszedł do mnie i zapytał się czy może przyjść na staż. To jest pierwszy wymiar, że bardzo wiele osób, które przyjmowałem po dłuższych lub krótszych rozmowach pięknie się rozwinęło i przeszło kilka kroków w swojej własnej karierze dziennikarskiej. Jest też cała grupa moich studentów, których wyciągam z Collegium Civitas i najlepszych daję na staż. Niektórzy potem zostają i bardzo ładnie się wpasowują w ten zespół. No i jeszcze setki godzin, które spędziłem na antenie. Tego się nie da zlekceważyć.
- Jest też kilka programów, które po mnie zostaną w pamięci i historii tej stacji. Nie mówię tylko o "Szkle kontaktowym", które ciągle jest hitem, ciągle jest jednym z najchętniej oglądanych programów i jedyne w swoim rodzaju. Ale też "Inny punkt widzenia", to jest kilkaset odcinków, wyszły dwie książki z tego.
Ale i też debaty.
- Debaty i są takie programy "ekstra". Bez fałszywej skromności - sporo krwi tutaj zostawiłem. I potu.
Podekscytowanie, lęk, niewiadoma? Jakie uczucia towarzyszyły Panu 9 sierpnia 2001 roku?
- W książce o "Szkle kontaktowym" napisałem taki fragment Przed startem napisałem list do Adama Pieczyńskiego, że jesteśmy kompletnie nieprzygotowani i będzie katastrofa. Że to jest jak Stalingrad, tzn. nie można ludzi rzucać do boju, jeżeli niewytrenowani i nieprzygotowani do tego boju. Byłem pełen czarnych obaw, dlatego że bardzo późno dostaliśmy sprzęt, na którym nasi młodzi redaktorzy mieli pracować. Byłem przerażony, to wszystko było na wariackich papierach. Tym bardziej, że myśmy startowali w takim momencie, kiedy zakładaliśmy, że większość klipów to będą klipy nagrane, a kolejność pokazywania informacji będzie tworzyła się w komputerze, że będzie mało żywej telewizji. Pomysł był taki, że Anita Werner nagrywa startówkę, tę samą startówkę nagrywa Justyna Pochanke, do tej startówki idzie nagrany voice-over, nagrany drugi raz tylko zmontowany inaczej i my żonglujemy tym.
Żeby nie zanudzić widza?
- Żeby najważniejsze rzeczy się pojawiały w półgodzinie, żeby było to samo, ale z innym klipem. Podwydawcy i wydawcy mieli układać roundowny i żonglować klipami, które dochodzą każdego dnia, a różnorodność osiągamy w ten sposób, że mieszamy. Ale przy takiej pracy zawsze jest niebezpieczeństwo i zdarzało nam się, że wystarczyła jedna pomyłka z numeracją i wchodziła startówka po startówce - ta sama - albo wchodziliśmy bez startówki. Parę miesięcy po starcie zaczęliśmy robić to na żywo i to się uporządkowało.
10 lat temu przychodziliście - Pan, Pańskie koleżanki i koledzy - do stacji, która była w laptopie Macieja Sojki, nie mieliście żadnej gwarancji, że się uda, musieliście uczyć się współpracować ze sobą, z nowym sprzętem. Stała za tym jakaś idea, chęć tworzenia od podstaw?
- O tak! Wiedzieliśmy, że tworzymy coś...
...czego jeszcze w Polsce nie ma?
- Tak. W dodatku myśmy byli niedoceniani kompletnie. W prasie było pełno artykułów, że to nie ma sensu, to przedsięwzięcie. Podobnie traktowali nas "kablarze". Kablarze byli dla nas podstawą, dlatego że stacja, która nie nadaje z przestrzeni otwartych, tylko zakodowanej na satelicie, jeżeli nie znajdzie odbiorców w dużych sieciach kablowych, to właściwie może się pakować. Tym bardziej, że myśmy startowali zakładając, że naszą podstawą, (to były lata kryzysowe zresztą, może nie taki kryzys jak teraz, ale na rynku reklamowym był duży kryzys, co telewizje mocno odczuwały), założeniem biznesowym było to, że my będziemy mieli stały dopływ gotówki z abonamentu, czyli od kablarzy, nadawców satelitarnych i to wszystko razem powodowało taką niepewność. Ja nawet mówiłem młodym ludziom, którzy wtedy przychodzili, że to nie jest zwykła telewizja, to jest... może nie fabryka śrubek, ale coś w tym kształcie, Tzn. ci ludzie są odpowiedzialni - tu pokazywałem na kolegów z Assignment Desk - za to, że przyjedzie do nas blacha i staliwo, a wy - mówiłem do swoich ludzi - z tej stali zrobicie śrubki i podkładki, i potem cała nasza praca będzie polegała na tym, że będziemy produkować te śrubki. Trochę próbowałem zedrzeć mit tajemniczości z tego przedsięwzięcia, ale ono było nowatorskie.